niedziela, 25 maja 2014

99. Żyć intensywniej...

Nie wiem, czy to ostatnie wydarzenia czy też po prostu taki okres w moim życiu, ale postanowiłam żyć intensywniej. Robić więcej, nie marnować czasu, korzystać z okazji, jakie na drodze stawia mi los i cieszyć się tym, co mam. Mimo że czasami czuję się, jakby wciągała mnie wielka, czarna dziura. Nie dać się przytłoczyć, doceniać to, co mam i widzieć pozytywy. Wychodzić na spacery, uśmiechać się, nawet jeśli czasami jedyne, o czym marzę to zwinięcie się w kłębek i zagrzebanie pod stosem pościeli.

W związku z nową filozofią życia, postanowiłam zacząć od zaraz. Czyli wczoraj. Najpierw wybrałam się z dzieciakami, psami i hostką na plażę!



Potem kilka godzin spędziliśmy na przyjęciu urodzinowym Katriny, koleżanki A. Wymęczeni, ale szczęśliwi, wróciliśmy do domu. Po drodze mała R. zasnęła w takiej oto pozycji. Najwyraźniej było jej wygodnie! Dziecko brudne to dziecko szczęśliwe :D


Dzisiaj za to wybrałam się... znowu na plażę! Tym razem na dłużej, lepiej przygotowana i z dużą dawką energii! Po drodze zatrzymał nas na pół godziny autokar pełen niemieckich turystów, który utknął w ślepej uliczce i nie miał jak wykręcić...


Ale udało mu się w końcu, na milion razy, zawrócić!
Wzięliśmy całą torbę smakołyków, kocyków, chusteczek i innych niezbędnych akcesoriów iiiii... Pobiegliśmy na plażę!





A po powrocie z plaży, żeby się nie nudzić i aktywnie spędzić czas, wyszłam na spacer z Wisp (która tak ładnie się do Was uśmiecha na zdjęciach powyżej).
Ponieważ nie było jeszcze żadnych zdjęć zamku, a przecież widać go zaraz po wyjściu z domu, oto prezentuję Wam Amhuinnsuidhe Castle!



Zaraz za zamkiem, wciąż na terenie posiadłości, znajduje się imponujący, przepiękny wodospad!





Dużo dzisiaj zdjęć. Przede wszystkim dlatego, że weekend był bardzo intensywny, ale i dlatego, że planuję rozpocząć 365 project i musiałam trochę potrenować, zanim się za to zabiorę.

Od 100 posta zapraszam na Projekt 365 :) !

niedziela, 18 maja 2014

98. Hushinish beach, czyli niedzielne leniuchowanie...

Na dzisiaj zaplanowaliśmy małą wycieczkę na pobliską plażę. Było pięknie, słonecznie i... bajkowo. Od wczoraj są z nami Alice i dziadek, więc w ramach spędzania jak najwięcej czasu razem, wyruszyliśmy na podbój plaży. Pozwólcie, że przedstawię Wam Hushinish beach!


To debuit A. na moim blogu, więc powitajcie go, proszę, bardzo ciepło. Oto mój mały rudzielec :D. Przy okazji życzę Kenowi i Wendy, kimkolwiek są, kolejnych 20 lat :)



Oczywiście wzięliśmy ze sobą psy, bo jakże by inaczej! Dwa z nich są nasze, jeden jest dziadka. Brakuje jeszcze naszej blondyny Spice. 



A oto debiut małej R., która postanowiła pocwałować w stronę morza :)


Plaża w oddali jest podobno najpiękniejszą plażą na wyspie, ale dostać się do niej bardzo trudno. Trzeba przejść bardzo stromą, niezabezpieczoną i dziką ścieżką. Zamierzam się tam wybrać, jak tylko będę miała chwilę wolnego.

A to mój maluch, szukający dalszej części zmarłej w tragicznych okolicznościach owieczki. Jak widać na zdjęciu, został po niej sam szkielet i futro.

97. Pierwsze koty za płoty!

C. - moja nowa hostka, jest bardzo szybka w działaniu. Ponieważ już od poniedziałku mam zacząć normalną pracę, w piątek i sobotę przeszłam odpowiedni trening. Wiązał się zarówno z poznaniem dzieci, usypianiem małej R. i sprawdzeniem, jak bardzo kocha mnie mały łobuziak A., jak i moimi umiejętnościami za kierownicą. W ciągu swojej dosyć długiej kariery kierowcy miałam okazję jeździć różnymi samochodami, jednak nigdy nie jechałam czymś tak wielkim, jak to bydle, które teraz będzie moim codziennym środkiem transportu!

Jest to VAN. Tak, van. Wielki, szeroki, pojemny i ciężki. Wczoraj C. zaproponowała mi wycieczkę po wyspie. Od razu oczywiście się zgodziłam, nie spodziewając się nawet, co mnie czeka... C. stwierdziła, że po co czekać do poniedziałku na szkolenie mnie w jeździe po szkockich jednopasmówkach, skoro możemy to zrobić od razu! Wsiadłam więc do bydlaka, zapięłam pasy, powtarzałam sobie milion razy w myślach 'przecież nie da ci zjechać w przepaść! jedź wolno, to będzie dobrze!'. Zacisnęłam zęby i ruszyłam... Żebyście sobie nie myśleli, że to takie łatwe i żeby was nie zwiodła ta 'jednopasmówka':

Zdjęcie zapożyczone z visitscotland.com.

Drogi na Harris składają się głównie z pojedynczego pasa i miejsc 'mijanek'. To wszystko otoczone skałami z jednej strony, przepaścią lub skałami z drugiej i rzadko - barierkami. Do tego wszystkiego dodajcie jeszcze owce, które skaczą bez konkretnego celu w poprzek drogi i macie jakiekolwiek pojęcie, jak to wygląda. Gdybym jechała swoja Omegą, wszystko byłoby fantastycznie, ale vanem?! Jest szeroki, ledwie się mieści na drodze, a ja mam tym jeszcze manewrować i cofać, jak minę mijankę, a z naprzeciwka jedzie samochód!

No ale nie panikujmy, w poniedziałek próbujemy znowu i będzie na pewno lepiej. Po traumatycznym treningu, C. przejęła kierownicę i pojechaliśmy dalej, na zwiedzanie wyspy i przepięknych plaży!

Myślałam, że wyspa jest większa :). Jazda do najbardziej oddalonej plaży nie zajęła nam jednak tak dużo i, mimo niezbyt ładnej pogody, zdołałam zrobić kilka zdjęć :).

SCARISTA BEACH:




SEILEBOST BEACH:
(Jak widzicie, zaczęło padać i nadeszła mgła, więc zdjęcie nie jest idealnym odzwierciedleniem tego, jak ta niesamowita plaża wygląda w rzeczywistości)

Jeśli zaś chodzi o dzieci, to... są przecudowne. Wiem, że na razie wygląda to cukierkowo i na pewno troszkę mi się zmieni, ale naprawdę lubię te dzieci! R. jest malutkim, pulchnym szkrabem i miałyśmy wczoraj chwilkę tylko dla siebie, kiedy reszta domowników wyszła ratować małą kaczuszkę. Spędziłyśmy same ze sobą godzinkę i muszę przyznać, R. jest naprawdę urocza. Ciekawa świata, wsadza wszystko do buzi i, jeśli jest zajęta, raczej nie płacze. Udało mi się ją nawet ululać do snu, więc C. była bardzo zadowolona, bo w czwartek wyjeżdża na noc w interesach i bała się, jak sobie poradzę z dziećmi. Teraz jest spokojna :). A. natomiast jest małym, kochanym łobuzem i przytulakiem. Wszystkie kobiety nazywa Nana, więc na razie jestem Nana, czasami Nana Ola. Już pierwszego wieczora dał mi buziaka na dobranoc, a wczoraj , kiedy wstąpiliśmy na lunch do jakiejś małej knajpki, wziął z parapetu kwiatki w wazonie i mi je podarował w prezencie. Nie dla mamy, dla Nany :). Potrafi być małym uparciuchem i mieć atak absolutnej histerii, ale te jego słodkie minki, kiedy wie, że robi coś, czego nie powinien... Taki mały czarujący łobuziak!

piątek, 16 maja 2014

96. Jestem w raju!

No dobra... Jakby to tak ująć... Jestem w raju! Jest cukierkowo, cudownie, niesamowicie i nie do opisania!
No bo wyobraźcie sobie...
Leżycie sobie w swoim lilipucim podwójnym łóżku (jakieś takie krótkie, ale za to jakie urocze i wygodne!), jest cicho, spokojnie, idealnie. I dociera do was, że wcale nie jest tak do końca cicho! Słyszycie fale rozbijające się o brzeg, mewy skrzeczące gdzieś w oddali i wiatr łomoczący w otwarte okno, przez które do pokoju dostaje się zimne, morskie powietrze z tą charakterystyczną nutką soli... I zdajecie sobie sprawę, że jesteście we wspaniałym miejscu. I otwieracie oczy, spoglądacie przez okno i widzicie...

TO:



I w tym momencie zdajecie sobie sprawę, że przez najbliższych siedem miesięcy będziecie się budzić dokładnie w tym samym miejscu, z tym samym widokiem z okna i z tym samym zapachem i dźwiękami... I robi się błogo, cudownie i niesamowicie.

Wiem, że należy się Wam porządny post o wszystkim, ale wybaczcie, nie dzisiaj. Dzisiaj zamierzam nacieszyć się pięknym zachodem słońca i faktem, że to dopiero pierwszy z setek wschodów i zachodów, które obejrzę w tym niesamowitym miejscu!

sobota, 10 maja 2014

95. Szlakiem otwockich ruin, Dom Kultury

Na skos od Sanatorium im. Hanki Sawickiej zauważyłyśmy zabity dechami, szary budynek... Wyglądał raczej niepozornie i pewnie rzuciłybyśmy tylko okiem przez okna i poszły dalej, gdyby nie ten przejmujący chłód wyzierający z każdego otworu. Dosłownie przechodziły nas ciarki za każdym razem, kiedy zblizyłyśmy się do jakiegokolwiek okna czy drzwi. Postanowiłyśmy się włamać. Znalazłyśmy okno, w którym paździerzowa płyta była lekko wyłamana i weszłyśmy przez okno do środka...


I, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu... znalazłyśmy się na scenie! Teatralnej! Przed nami rozpostarły się rzędy prawdziwych, dobrze zachowanych foteli! Oczywiście całość była całkowicie ciemna, jedynie przez szczeliny w paździerzowych płytach zasłaniających okna dawały minimum światła.



Za sceną znalazłyśmy inne pomieszczenia, niewiadomego przeznaczenia. Niektóre z nich wyglądały jakby zostały opuszczone w pośpiechu. Nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie dorobiły do tego strasznej historii. Stwierdziłyśmy, że w budynku wybuchła jakaś epidemia i został tak szczelnie zamknięty właśnie ze względów bezpieczeństwa...


Za sceną znajdował się wąski, krótki korytarzyk z tablicami na temat pierwszej pomocy...


Znalazłyśmy też salę ze sztangą...


I podłogą tak podniesioną, że nie odważyłyśmy się wejść do tego pomieszczenia. Kto wie, co było pod spodem i czy by się nie zawaliła...


Bardzo dziwnie wyglądała też czerwona ściana, z której zeszła jasna farba. Wyglądało to trochę tak, jakby ściany krwawiły...



W tej sali było szczególnie zimno. Od samego progu dostałam takich dreszczy, że po pstryknięciu kilku zdjęć, wyszłam w pośpiechu.


Ostatnie spojrzenie na salkę teatralną i wyszłyśmy, przemarznięte, lekko przestraszone i pod wielkim wrażeniem tego, co znalazłyśmy w tym niepozornym, szarym budynku.


To koniec krótkiej serii o otwockich ruinach. Na pewno taka seria się jeszcze kiedyś pojawi, ale nie zdarzy się to szybko. Już w środę ruszam na Wyspę Harris i w planach mam tylko jedną wizytę w Polsce, na przełomie lipca i sierpnia. Na Woodstock i, tradycyjnie już, nad Wigry!

czwartek, 1 maja 2014

94. Wycieczka sentymentalna... Muzyczną ścieżką, cz. 1

Jeszcze o tym nie wiecie, ale jestem bardzo sentymentalna. Niektóre sytuacje albo osoby kojarzą mi się z wybranymi utworami czy też wykonawcami. Czasami ze względu na tekst, czasami ze względu na melodię, a w tym przypadku dlatego, że kojarzą mi się z tatą i dzieciństwem. Wybaczcie i, jeśli Was to nie interesuje, zapraszam za kilka dni na następny post o wycieczkach po ruinach.

A teraz zapraszam na wycieczkę sentymentalną.
Zanim jednak posłuchamy kilku piosenek sprzed lat, musicie wiedzieć, że mój tata to wojenne dziecko, urodził się w 1941 roku, stąd piosenki jego młodości to nie tylko lata 70-te i 80-te, ale i 50-te i 60-te. :)

Pięć piosenek, które kojarzą mi się z moim Tatą:

1. Mieczysław Fogg, Mały biały domek:
Kołysanka mojego dzieciństwa. Mogłam słuchać w nieskończoność, kiedy Tata śpiewał mi ją na dobranoc. Trochę poprzerabianą, jego własną wersję, zlepioną z tej piosenki i jakiejś innej, której niestety nie potrafię już teraz znaleźć.


Mały biały domek
co noc mi się śni,
a w tym małym domku,
tylko ja i Ty.

Nie wiem, ach nie wiem,
co to się stało,
że zakochałem się
w Oleńce mej,

tyle jest innych dziewcząt na świecie,
a ja o Tobie marzę i śnię...

Nie krępuj się, możesz śmiało
całować mnie. Ja jedno wiem...
Że kocham Cię

Gdybym miał skarby świata całego,
złożyłbym je u Twoich stóp,
zamieszkalibyśmy z daleka od ludzi,
by nikt nie obudził mej Oleńki ze snu...

2. Stanisław Wielanek, Mój marynarzu:
Był taki okres w naszym rodzinnym życiu, kiedy spędzałam z tatą prawie każdą chwilę. Często śpiewał mi piosenki ze swojej młodości i uczył mnie słów. Mamy nawet na kasecie całą ponad godzinną sesję, która zawiera wszystkie piosenki, jakie tata kiedykolwiek nam śpiewał. Jedną z nich była właśnie ta. Nie znalazłam innej wersji, więc taka musi wystarczyć...



3. Luis Armstrong, What a wonderful world:
Jedna z ulubionych piosenek taty. Jak przez mgłę pamiętam, że jakaś para znajomych moich rodziców mieszkająca na Starym Mieście w Warszawie miała gigantyczną kolekcję płyt i nagrali dla taty składankę jego ulubionych piosenek. Na płycie ta piosenka była druga. Zaraz po 'Bell'.


4. Garou, Janowski, Cugowski, Bell
Ta piosenka (w wersji studyjnej, która podobno nigdy nie wyszła do sprzedaży), stała się na pewien czas piosenką rodzinną. Razem, rodzinnie, śpiewaliśmy, razem się zachwycaliśmy i razem odgadywaliśmy, kto to śpiewa (wtedy nie było jej jeszcze na youtube). Jest chyba jedną z tych piosenek, które nawet po kilkunastu latach zapomnienia, wracają z melodią i słowami, a usta same otwierają się, żeby ją zaśpiewać.


5. Edith Piaf, Je ne regrette rien
Mój absolutny faworyt. Ta piosenka opisuje Tatę. Nieustraszonego, potrafiącego zacząć od zera, nie żałującego życia człowieka, który sprawił, że sama jestem lepszą wersją siebie. Człowiek, który dla zakładu potrafił skoczyć z Mostu Poniatowskiego w Warszawie do Wisły. Za obiad dla wszystkich jego kolegów :)



Dziękuję, że razem ze mną wybraliście się w tę podróż sentymentalną. Ta pierwsza część moich sentymentalnych podróży jest dla mnie szczególnie ważna. Dotyczy najważniejszego w moim życiu człowieka, z którego na zawsze już będę brała przykład. Mojego Bohatera. Mojego Obrońcy.
Mojego Taty.