Po udanym weekendzie w Polsce, postanowiłam wyruszyć na kolejną wycieczkę. Tym razem padło na Brighton. Zatęskniłam za wakacyjnym klimatem, opalaniem i po prostu czymś innym niż ta moja mała wioska, w której się nic nie dzieje. Dlatego Asia znalazła pociągi, najdogodniejsze połączenia i wyruszyłyśmy w drogę.
Kilkanaście metrów od stacji, Asia zaczęła radośnie krzyczeć, pokazując na koniec ulicy. Oczywiście jestem ślepa, więc nie zauważyłam od razu, ale...
Jest i morze :) A właściwie Kanał La Manche. Doszłyśmy do morza i, pierwszy szok - takich kamieni się nie spodziewałam...
No jasne, wiem, że plaża miała byś kamienista, a nie piaszczysta, ale żeby takie głazy?
Poleżałyśmy na tej fantastycznej plaży (i tutaj mówię całkiem serio - mimo głazów, plaża cudowna), zjadłyśmy obiadek i poszłyśmy zwiedzać. Najpierw to słynne Brighton Pier, któremu nie udało mi się zrobić ładnego zdjęcia, bo ludzi było więcej niż mrówek i absolutnie nie było szans na ładne ujęcie... Więc zadowoliłam się takim:
Ale za to strzeliłam fotkę już z Brighton Pier. I takie oto mini London Eye proponują. Kosztuje to 8 funtów i na pewno skorzystamy następnym razem:
Po drodze wpadłyśmy na ślub nad morzem...
Łódeczkę pełną kwiatków:
I krowę, która gryzie. Może mi ktoś powiedzieć, co Anglicy mają z tymi krowami?:
Spacer po mieście odkrył przed nami liczne typowo angielskie zakątki i budynki:
I uliczną sztukę:
I nie-sztukę:
Zawędrowałyśmy oczywiście do Royal Pavilion, które zbudowano dla księcia - późniejszego króla Jerzego IV, który ze względów zdrowotnych miał przebywać dużo nad morzem:
Jeden dzień to zdecydowanie za krótko jak na Brighton i okolice. Zdołałyśmy obejrzeć tylko część i zdecydowanie chcę tam wrócić. Bardzo chciałabym zobaczyć Hove i Siedem Sióstr. A bilety z Railcard są tak kusząco tanie...