Niedziela, dzień wolny, czyli pogoda się spsuła, tradycyjnie. Ale nie ma przecież co siedzieć w domu i narzekać, prawda? Prawda. Dlatego wybrałam się z C. i dzieciaczkami na wycieczkę po wyspie.
Było... dziiiiiko!
Najpierw wybraliśmy się na Borve - ładną, dziką plażę składającą się w 70% z... kamieni. Wielkich, małych, masasesive (to nie błąd, ok?! A. wie lepiej, jak się mówi, więc proszę mu nie wytykać;p).
Plaża jest podobno fantastyczna dla surferów. Ja nie próbowałam.
Potem, kompletnie przemoczeni (ja), głodni (dzieci) i zmarznięci (wszyscy), wybraliśmy się na Dail Mor, czyli plażę, którą pokazywałam Wam już tutaj. Znowu było dziko (a nawet bardziej), zimno i wietrznie. I znowu się świetnie bawiliśmy!
Psy miały radochę, ganiając za piłką, my mieliśmy radochę, patrząc na ich zmagania z falami, a dzieci... Dzieci miały radochę ze wszystkiego!
Później zdecydowaliśmy się odrobinkę rozgrzać, więc pojechaliśmy do miejsca, w którym zatrzymał się dziadek (z którym byliśmy na plaży) - Black House Village. Czyli tradycyjne domy. Nazywały się tak nie ze względu na kolor na zewnątrz (o widać na załączony obrazku), a wewnątrz, gdyż... nie było w nich kominów, więc cały dym z ogniska rozpalanego w środku osadzał się na sufitach i ścianach.
W drodze powrotnej natrafiliśmy natomiast na piękne widoki na bezkresne pola bagien i ich rudawego o tej porze roku ubarwienia.
Mam dla Was dużo zaległych postów, więęęc...
Do przeczytania wkrótce!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli zostawiasz komentarz, podpisz się, proszę, żebym wiedziała, jak się do Ciebie zwracać.