Piszę do Was już z Lincoln, ale zanim Wam powiem, co tutaj robię, mam jeszcze do nadrobienia kilka sporych postów o moich podróżach styczniowych. I jednej grudniowej sesji. Zacznę jednak od mojego cudownego, intensywnego tygodnia w przepięknym Rzymie. Tak, poleciałam do Rzymu. Nie sama, a z Martyną, bo wyjazd był prezentem osiemnastkowo-dziewiętnastkowo-światecznym.
Było... przecudownie. Intensywnie. Szaleńczo. Pierwszy raz skorzystałam z couchsurfingu i muszę powiedzieć, że baaardzo to polubiłam. Trafiłyśmy na wspaniałego hosta - Nico, który nie dość, że sam był przesympatyczny, miał jeszcze przefantastycznych współlokatorów. Mieszanka kulturowa pełną gębą - Kolumbijki, Słowenki, Bułgarki, Włosi, pół-Rosjanki... Choćby dla takich znajomości warto korzystać z kanap - chociaż pierwsza noc w hostelu też była bardzo przyjemna - właściciel dorzucił nam w gratisie śniadanko, bo nauczyłam go wymawiać moje szeleszczące, typowo polskie nazwisko :)
Ale zacznijmy od początku.
Moja podróż zaczyna się na stacji kolejowej w Otwocku. Mama, która miała mnie zawieźć na lotnisko w Modlinie, dzień wcześniej śmiertelnie się na mnie obraża i postanawia mnie jednak nie zawozić. Z kamienną twarzą opuszczam kuchnię i wieję do swojego pokoju. Pozwalam sobie na pięć minut paniki, po czym zaczynam szukać innych opcji. Autobus odpada, bo drogo, pociąg odrzuca Martyna - nie lubi i ma uraz po tym, jak się zgubiła na Zachodnim w drodze właśnie do Modlina. Proponuje, żebyśmy pojechały z jej mamą - moją przyrodnią siostrą. Dlatego rano ruszam z Otwocka, by SKMką dostać się do Pruszkowa, a stamtąd do Modlina. W Rzymie ma być ciepło, więc zakładam cieńszą kurtkę. Kiedy dojeżdżam do Pruszkowa, bardzo tego żałuję. Martyna z Magdą się spóźniają. i to mocno. Wieje tak mocno, że piasek z chodników wpada mi w oczy - chowam się na przystanku i klnę na tą swoją spóźnialską siostrę. Zastanawiam się przy tym gorączkowo, czy w ogóle się znajdziemy bo za nic nie mogę sobie przypomnieć, jakim samochodem teraz jeździ. W drodze na lotnisko gubimy się tylko dwa razy, co przy zdolnościach Magdy i tak jest niskim wynikiem. Na lotnisku pijemy bardzo drogą herbatę, przechodzimy przez niesamowicie szczegółową kontrolę i już możemy wsiadać do samolotu. Tym razem opóźnienie Ryanaira to tylko 40 minut, powinnyśmy się chyba cieszyć.
W samolocie śpimy - zbieramy siły na wieczorną wycieczkę. Nasz host za późno nam odpisał i na pierwszą noc bookujemy hostel - w chińskiej dzielnicy, najtańszy. Okazuje się jednak, że całkiem w porządku - czysto, na recepcji dwóch bardzo sympatycznych Hindusów, którzy mówią nam, gdzie znaleźć stację metra, jak gdzie dojechać i co zwiedzić.
Zaczynamy już tego samego wieczora - nie możemy przecież zostać w hostelu i przesiedzieć tak ładnego wieczora na pupach. Aparat na szyję, bilet w dłoń, szaliczek maskujący na aparat i lecimy!
Pierwszy wieczór postanawiamy spędzić przy Koloseum - trochę się szwędamy, kupujemy jakieś niezdrowe jedzonko, a nasze czekoladki pochłaniamy na progu jakiejś kamienicy. Zwyczajnie cieszymy się samym faktem, że jesteśmy w RZYMIE! No wiecie, jakoś do nas na początku nie dotarło. Powtarzałyśmy jak głupie, że nie możemy uwierzyć, że to nierealne i się zaraz obudzimy i będzie mnóstwo śmiechu, że mamy zsynchronizowane sny.
Jak się chodzi do klasy humanistycznej z łaciną i pani Basia wbija nam do głowy caaaaluśką historię Rzymu i jak się później do tego Rzymu jedzie, to ma się taki zawrót głowy, że... no głowa mała! Wszystko zachwyca, każda mała kamieniczka, każda kolumienka, każdy maleńki i wielki zabytek. No wszystko.
Rano zjadamy smaczne śniadanko z czekoladą w roli głównej i jedziemy na spotkanie z Nico - naszym rzymskim hostem. Gubimy się po drodze tylko trzy razy, wysiadamy na złym przystanku i kiedy wreszcie jesteśmy na miejscu, chcemy jak najszybciej dostać się do mieszkania Nico i wyruszyć na dalsze zwiedzanie. Nico jednak okazuje się prawdziwie rzymski i pojawia się z małym, bo trzydziesto-minutowym spóźnieniem. Czekamy na chodniku, pod drzewkami pomarańczy i jak głupie się zachwycamy, że można sobie zerwać. Martyna nawet jednej próbuje, ale szybko się okazuje, że bardzo dobrze zrobiłam, odmawiając. Pomarańcza jest gorzka i niedobra. Nico okazuje się niskim, całkiem przystojnym Włochem. Czujemy, że go polubimy. Trochę mnie denerwuje, kiedy okazuje się, że mieszka po drugiej stronie ulicy, dosłownie pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym stałyśmy. W mieszkaniu pokazuje nam rozkładaną kanapę w przedpokoju i łamaną angielszczyzną wyjaśnia, że może nas gościć tylko trzy z sześciu dni. No cóż, szybko się przepakowujemy w mniejsze plecaczki i wyruszamy na zwiedzanie. Zaczynamy od wyspy.
Wszystko nas zachwyca. Mosty, czystość Tybru, piękne budynki, rzeźby...
Planujemy, co i kiedy chcemy zwiedzać i ruszamy na podbój Rzymu.
Do przeczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli zostawiasz komentarz, podpisz się, proszę, żebym wiedziała, jak się do Ciebie zwracać.