Dzieci do poniedziałku są u ojca, hostka z babcią wylegują się w spa, przyjaciółka hostki, która z nami mieszka, nocuje u chłopaka, więc... jestem sama w domu :D No nie licząc dwóch psów, ale to akurat plus, bo przynajmniej nie mówię do ściany i mam komu komentować seriale :)
Przygotowałam sobie drinka, rozłożyłam laptopa, zdjęłam trampki i w moich sowich skarpetkach w kropki słucham sobie kultowych piosenek, pisząc sobie do Was posta. Nawet nie wiem, o czym miałam pisać. Miała być ambitna notka, ale nie mogę! Taki mam fajny dzień dzisiaj, że postanowiłam się z Wami podzielić swoim szczęściem. Lubię swoje życie dzisiaj. Posprzątałam sobie w kuchni, posłuchałam Von Benzo, a teraz torturuję moich przemiłych sąsiadów Kazikiem. O! I zmieniłam wygląd bloga. Dajcie znać, jak Wam się podoba! Pomyślałam, że skoro nie jestem już Naną Olą, to nie ma sensu trzymać przestarzałego loga.
Nie poznaliście też mojego nowego pieska, Paddingtona. Jest przecudowny i baaardzo tchórzliwy. I pomyśleć, że powinien z niego wyrosnąć piękny, wielki husky... Aż trudno uwierzyć, jak się chowa za mną na widok ratlerków...
Miesiąc temu straciłam swoją ukochaną Misię. Była najcudowniejszym psem na świecie. Niesamowicie posłuszna, troskliwa, delikatna, po prostu najlepsza psia przyjaciółka, jaką można mieć. Zasłużyła sobie na miejsce na tym blogu. Jej imię wymyślił mój najlepszy wówczas przyjaciel Igor - miała nazywać się zupełnie inaczej, ale została Milką, bo była brązowa jak czekolada. Milucha była najlepszym psem, jakiego mogłam sobie wymarzyć i cieszę się, że mogłam z nią być te dwanaście lat...
Do przeczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli zostawiasz komentarz, podpisz się, proszę, żebym wiedziała, jak się do Ciebie zwracać.