Czwartego dnia pokonaliśmy naprawdę sporo kilometrów. Żeby droga tak bardzo nam się nie dłużyła, zrobiliśmy mały postój w Kilarney, które okazało się całkiem uroczym miejscem. Oczywiście każde miejsce, urocze czy nie, jest dobrym miejscem na zakupy. Przynajmniej według hostki. Dlatego w biegu cyknęłam kilka fotek...
|
Widzicie te góry w tle? Takie widoki były praktycznie w każdej wiosce. I wszędzie po drodze :D |
I pojechaliśmy dalej :). Dingle Bay jest przecudowne. I żeby zapamiętać, jak się to cholerstwo nazywa, użyłam skojarzeń. Jak nic Dingle Bay kojarzy mi się z Jingle Bell :). Dingle jest uroczym nadmorskim miasteczkiem, które słynie z delfina-rezydenta, które osiedlił się tu na stałe i stał się wielką atrakcją turystyczną. Tuziny ludzi dziennie wykupuje rejs jednym z edukacyjnych jachtów z przewodnikiem i wyrusza na spotkanie z uroczym Fungie, który lubi się bawić w chowanego. Ponieważ chłopcy strasznie się napalili na delfina, ja zresztą też, hostka wykupiła nam wycieczkę jachtem i wyruszyliśmy :). Wiało, mroziło i kołysało, ale Edek był na tyle szarmancki, żeby zaoferować mi, żebyśmy się przytulili, to będzie nam cieplej razem :D. Za wiele to nie pomogło, ale przecież mu tego nie powiedziałam :).
Oprócz Fungie, który jest główną atrakcją, oglądaliśmy też klify. Wreszcie klify! I powiem wam, że zrobiły na mnie jeszcze większe wrażenie niż myślałam. Są przepiękne i wieeelkie. I takie... majestatyczne. Budzą grozę i zachwyt. Absolutnie się zakochałam...
Po rejsie ostatni raz spojrzeliśmy na port, wspaniałe klify i... odjechaliśmy.
Tego samego dnia w drodze powrotnej moczyłam stopy w oceanie :). Założyłam się z chłopakami, że zrobię 30 kroków. Stałam w trampkach i podchodziłam coraz bliżej, więc spokojnie przyjęli zakład. A ja w tej samej chwili zdjęłam buty, skarpetki, podwinęłam spodnie i potruchtałam 30 kroków wgłąb :D
Troszkę ich wmurowało :D