Pewnego (nie)całkiem ładnego dnia w zeszłym tygodniu zapytałam C., czy mogłaby pojechać ze Stornoway okrężną drogą, żebym mogła zobaczyć te słynne Callanish Stones. To taki szkocki odpowiednik Stonehenge, tylko dużo mniej komercyjny. Bez żadnych problemów można sobie podjechać aż pod samo ogrodzenie (które chroni to miejsce przed najazdem wszechobecnych owiec), przejść przez furteczkę i cieszyć oczy fajnym widokiem.
Było mroźno, dziko i niesamowicie przyjemnie. Znacie to uczucie, kiedy wiatr jest tak zimny, mocny i nieustępliwy, że powoli się do niego przyzwyczajacie, Wasze policzki robią się zaróżowione, oddech lekko się spłyca, a powietrze smakuje jakoś inaczej, świeżej? Tak właśnie było tego dnia. Dziko. I po prostu cudownie. Na wyspie wciąż obowiązują nazwy pochodzenia galeickiego. Mor oznacza duży. Pojechaliśmy więc na dużą plażę (w okolicy znajduje się druga, mała - beag). Spienione fale uderzały w klify i miękki, żółty piasek, wiatr z tym charakterystycznym, słonym posmakiem chlastał mi twarz, a ja, szczęśliwa i z cudownym uczuciem wolności podziwiałam kłębiące się w oddali fale, smaganą bezlitosnym wiatrem trawę i, pierwszy raz od bardzo dawna, czułam się zwyczajnie wolna i szczęśliwa.
Po wizycie na plaży nie pozostało nam nic innego, jak pojechać zobaczyć te słynne Callanish Stones. Ludzi było sporo, zwłaszcza takich, którzy mało myśleli o innych. Wcinali się w kadry, stali z kanapeczkami tuż obok tego ładnego kamienia, nic sobie nie robiąc z mojego aparatu skierowanego prosto w ich stronę... Na pewno pojadę tam znowu, może nawet z nocowaniem, żeby zajrzeć na jedną najładniejszych plaży Lewis. No i jeszcze żeby pstryknąć jakąś fotkę tym kamieniom o wschodzie i zachodzie słońca. Miło by było bardzo :)
A tu w bonusie macie jeszcze domek, który mijaliśmy po drodze. Bardzo mi się spodobał, więc cyknęłam :)