Sprzątałam sobie dzisiaj radośnie w pokoju, odkurzałam, przestawiałam meble, układałam ciuchy i robiłam te wszystkie interesujące czynności, kiedy postanowiłam przesunąć przenośny grzejnik w kąt, coby się nie walał pod nogami.
No i mnie poraziło. Ręce mi się przykleiły do grzejnika, w głowie zabzyczało, odrzuciło mnie na łóżko i nie chciało puścić. Muszę się przyznać, że myślałam, że już po mnie. I przez głowę mi przeleciało, że grzejnik jako przyczyna śmierci mi nigdy do głowy by nie przyszedł. Zdołałam się skupić i oderwałam ręce od tego przeklętego cholerstwa. Wszystko trwało może z 15 sekund. Efekt? Ramię boli mnie jak cholera, dwa palce mi pękły od napięcia, ścianę, drzwi, dywan i pościel mam pokryte kropelkami krwi, więc pokój wygląda trochę jak z taniego horroru i, przede wszystkim, najadłam się strachu.
W domu nikogo nie było, a że urządzeń jakichkolwiek nie chciałam dotykać, poszłam do zamku z palcami wciśniętymi w skarpetkę, która jako pierwsza mi się nawinęła, kiedy szukałam czegoś do zatamowania krwi. Innes, czyli mój host, opatrzył mi palce, podwiózł z powrotem do domu i wyniósł pomiot szatana (grzejnik). Powiedział, że da go do sprawdzenia, żebyśmy wiedzieli, co się tak naprawdę stało, ale na pewno, choćbym zdychała z zimna, żadnego więcej grzejnika się nie dotknę!
Teraz czekam, aż Cristina wróci do domu, żeby ją poprosić, żeby zawiozła mnie do lekarza. Ramię mi dokucza, nie mogę nim wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, bo rwie jak cholera, trochę kręci mi się w głowie, no i naczytałam się o skutkach porażenia prądem, więc wolę wszystko sprawdzić. Epitafium z grzejnikiem to na pewno nie szczyt moich marzeń!