niedziela, 9 listopada 2014

122. Październikowe pejzaże


Dawno mnie tu nie było. Przez ostatni miesiąc miałam sporo na głowie i, szczerze mówiąc, pisanie tutaj byłoby tylko dodatkowym bałaganem. Miałam wiele do przemyślenia i sporo decyzji do podjęcia. Część z nich już za mną, kilka wciąż przede mną.

Rodzina, u której teraz pracuję, zaproponowała mi współpracę na kolejny sezon. To właśnie jedna z tych rzeczy, które musiałam przemyśleć. Bo warunki są takie same, przez półtora miesiąca zmniejszone godziny, a co za tym idzie - również tygodniówki... Postanowiłam jednak, że wrócę, bo... dzieci są wspaniałe, miejsce jest wyjątkowe, dobrze dogaduję się z hostką, pieniądze są całkiem fajne i mam tu wyrobioną dobrą opinię u innych mam. I potrzebuję pieniędzy.

Dużo pieniędzy.

piątek, 17 października 2014

121. Zaczarowany Ogród, Enchanted Forest i te klimaty


Sezon turystyczny w Amhuinnsuidhe Castle Estate zakończył się oficjalnie w ubiegłym tygodniu, co oznacza, że wszystkie dotąd zakazane miejsca, jak zamkowe ogrody, rododendronowe cypelki i sekretne furteczki stoją przede mną otworem. Podczas sezonu turystycznego nikt poza gośćmi i obsługą zamku nie ma tam wstępu, niestety.

środa, 15 października 2014

120. Dziko, wietrznie i deszczowo, czyli Harris jesienią


Niedziela, dzień wolny, czyli pogoda się spsuła, tradycyjnie. Ale nie ma przecież co siedzieć w domu i narzekać, prawda? Prawda. Dlatego wybrałam się z C. i dzieciaczkami na wycieczkę po wyspie.

Było... dziiiiiko!

poniedziałek, 29 września 2014

119. Porażona prądem...

Sprzątałam sobie dzisiaj radośnie w pokoju, odkurzałam, przestawiałam meble, układałam ciuchy i robiłam te wszystkie interesujące czynności, kiedy postanowiłam przesunąć przenośny grzejnik w kąt, coby się nie walał pod nogami.

No i mnie poraziło. Ręce mi się przykleiły do grzejnika, w głowie zabzyczało, odrzuciło mnie na łóżko i nie chciało puścić. Muszę się przyznać, że myślałam, że już po mnie. I przez głowę mi przeleciało, że grzejnik jako przyczyna śmierci mi nigdy do głowy by nie przyszedł. Zdołałam się skupić i oderwałam ręce od tego przeklętego cholerstwa. Wszystko trwało może z 15 sekund. Efekt? Ramię boli mnie jak cholera, dwa palce mi pękły od napięcia, ścianę, drzwi, dywan i pościel mam pokryte kropelkami krwi, więc pokój wygląda trochę jak z taniego horroru i, przede wszystkim, najadłam się strachu.

W domu nikogo nie było, a że urządzeń jakichkolwiek nie chciałam dotykać, poszłam do zamku z palcami wciśniętymi w skarpetkę, która jako pierwsza mi się nawinęła, kiedy szukałam czegoś do zatamowania krwi. Innes, czyli mój host, opatrzył mi palce, podwiózł z powrotem do domu i wyniósł pomiot szatana (grzejnik). Powiedział, że da go do sprawdzenia, żebyśmy wiedzieli, co się tak naprawdę stało, ale na pewno, choćbym zdychała z zimna, żadnego więcej grzejnika się nie dotknę!

Teraz czekam, aż Cristina wróci do domu, żeby ją poprosić, żeby zawiozła mnie do lekarza. Ramię mi dokucza, nie mogę nim wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, bo rwie jak cholera, trochę kręci mi się w głowie, no i naczytałam się o skutkach porażenia prądem, więc wolę wszystko sprawdzić. Epitafium z grzejnikiem to na pewno nie szczyt moich marzeń!

środa, 24 września 2014

118. Ostatnie słoneczne dni...


Korzystam, póki mogę. Od przyszłego tygodnia ma zacząć się prawdziwa hebrydowa jesień, czyli wiatry, bagatela, 90 km/h i takie tam atrakcje. Więc jak świeci słońce, a wiatr wieje z jakąś przyzwoitą prędkością, wychodzę na spacery. Tak było i dzisiaj :)

wtorek, 16 września 2014

117. Warsztaty fotograficzne z Laurie Campbell

Laurie Campbell jest bardzo znanym fotografem skupiającym się na fotografii dzikiej przyrody. Jego zdjęcia można znaleźć między innymi w encyklopediach, książkach przyrodniczych czy kalendarzach. Kiedy dowiedziałam się, że będzie prowadził warsztaty na wyspie, w dodatku w Tarbert, czyli rzut beretem od Amhuinnsudhe, musiałam się na nie dostać. Sprawa nie była taka prosta, bo miejsca były limitowane (do 5 osób!). Kiedy okazało się, że się spóźniłam i nie ma już dla mnie miejsca, byłam bardzo zawiedziona. Na szczęście nasz sąsiad - Matt - jest przemiłym chłopakiem i tak się składa, że pracuje przy organizacji między innymi warsztatów fotograficznych i załatwił mi miejsce!

Warsztaty były po prostu cudowne! Nauczyłam się niesamowicie dużo, odkryłam nowe opcje we własnym aparacie i zrobiłam kilka naprawdę dobrych zdjęć!









Już się nie mogę doczekać jutra! Bo jutro jadę z dzieciakami do Tarbert, zawożę Młodego do croileagan, a Młodą biorę na wyprawę i jedziemy robić zdjęcia!

piątek, 5 września 2014

116. Makro kwiatki :D

Mówiłam, że lubię technikę makro? Postanowiłam ostatnio troszkę poćwiczyć, więc będę Was męczyć!










sobota, 30 sierpnia 2014

115. Dal Mor i Callanish stones, czyli Lewis w pigułce

Pewnego (nie)całkiem ładnego dnia w zeszłym tygodniu zapytałam C., czy mogłaby pojechać ze Stornoway okrężną drogą, żebym mogła zobaczyć te słynne Callanish Stones. To taki szkocki odpowiednik Stonehenge, tylko dużo mniej komercyjny. Bez żadnych problemów można sobie podjechać aż pod samo ogrodzenie (które chroni to miejsce przed najazdem wszechobecnych owiec), przejść przez furteczkę i cieszyć oczy fajnym widokiem.

Było mroźno, dziko i niesamowicie przyjemnie. Znacie to uczucie, kiedy wiatr jest tak zimny, mocny i nieustępliwy, że powoli się do niego przyzwyczajacie, Wasze policzki robią się zaróżowione, oddech lekko się spłyca, a powietrze smakuje jakoś inaczej, świeżej? Tak właśnie było tego dnia. Dziko. I po prostu cudownie. Na wyspie wciąż obowiązują nazwy pochodzenia galeickiego. Mor oznacza duży. Pojechaliśmy więc na dużą plażę (w okolicy znajduje się druga, mała - beag). Spienione fale uderzały w klify i miękki, żółty piasek, wiatr z tym charakterystycznym, słonym posmakiem chlastał mi twarz, a ja, szczęśliwa i z cudownym uczuciem wolności podziwiałam kłębiące się w oddali fale, smaganą bezlitosnym wiatrem trawę i, pierwszy raz od bardzo dawna, czułam się zwyczajnie wolna i szczęśliwa.




Po wizycie na plaży nie pozostało nam nic innego, jak pojechać zobaczyć te słynne Callanish Stones. Ludzi było sporo, zwłaszcza takich, którzy mało myśleli o innych. Wcinali się w kadry, stali z kanapeczkami tuż obok tego ładnego kamienia, nic sobie nie robiąc z mojego aparatu skierowanego prosto w ich stronę... Na pewno pojadę tam znowu, może nawet z nocowaniem, żeby zajrzeć na jedną najładniejszych plaży Lewis. No i jeszcze żeby pstryknąć jakąś fotkę tym kamieniom o wschodzie i zachodzie słońca. Miło by było bardzo :)



A tu w bonusie macie jeszcze domek, który mijaliśmy po drodze. Bardzo mi się spodobał, więc cyknęłam :)

niedziela, 24 sierpnia 2014

114. Huisins w słoneczną pogodę

Ukochałam sobie ostatnio technikę makro, więc będę Was katować takimi zdjęciami. Dzisiaj od samego rana było prześlicznie i postanowiłam pojechać na plażę trochę wygrzać stare kości. Słoneczko świeciło jak oszalałe, wiaterek skutecznie chronił przed meszkami, woda była chłodna. Po prostu pogoda marzenie!

Post ze specjalną dedykacją dla Darii, która uważa, że Harris jest ponure i deszczowe :)


Nie mogłam się oprzeć i po prostu pstrykałam, pstrykałam, pstrykałam...




Pięknie, prawda?

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

113. Huisinis w sztormową pogodę

Wybrałam się wczoraj na plażę. Tym razem jednak nie było mowy o opalaniu albo kąpaniu się w morzu. Pogoda była iście sztormowa. Wiatr wiał z prędkością, bagatela, 50km/h, deszcz zacinał tak, że w połączeniu z wiatrem uderzał w twarz z impetem tak strasznym, że myślałam, że to grad. Czuć było jakby w twarz uderzały małe, zimne, bezlitosne igiełki. Moja kurtka przeciwdeszczowa przemokła po kilkunastu minutach bezustannego deszczu, spodnie poddały się znacznie wcześniej, kaptur zwiało mi już po kilku sekundach. Ale co tam, przecież jestem na Harris, takie rzeczy to normalka, a w zimie będzie sto razy gorzej, więc trzeba się przyzwyczajać!


Fale z impetem uderzały o skały, a wiatr połowę z nich unosił w górę. Kolory za to były nieziemskie!


Od czasu do czasu wychodziło słońce, ale tylko troszkę, jakby bardzo, bardzo się wstydziło.





A dzisiaj wybrałam się znowu, tym razem do Horgabost. Zdjęcia już jutro!

czwartek, 14 sierpnia 2014

112. Bo dzieci lubią jeść :)

Oto mały zbiór zdjęć zrobionych w trakcie jedzenia truskawek, borówek i... cytryny :)

A zdjęcie na samym dole kojarzy mi się jednoznacznie z Joey'em z Przyjaciół. 

How you doin'?

środa, 13 sierpnia 2014

111. Argyle - plac zabaw i wycieczka zabytkowym kutrem

Pewnego dnia wyruszyliśmy, zupełnie bez celu, w stronę jednego z małych miasteczek w pobliżu domu dziadka. Był to jeden z tych leniwych dni, na który nie mamy pomysłu, a który okazuje się tym najfajniejszym z całej podróży. Najpierw zauważyliśmy po drodze plac zabaw i postanowiliśmy się zatrzymać i troszkę rozruszać.




Potem wybraliśmy się do malutkiego portu i latarni, tak sobie. Żeby zabić trochę czasu przed spotkaniem z babcią. I nasze oczy przykuła mała tablica z informacją o darmowych rejsach zabytkowym kutrem! Nie mogłyśmy uwierzyć, że akurat trafiłyśmy na jeden jedyny dzień, kiedy taki rejs jest zupełnie za darmo! Młody uwielbia łodzie, więc zapytałam, czy ta mu się podoba. Wyraził zachwyt i chęć i, jak zwykle, zapytał, czy możemy się nią przepłynąć. Jaki był zdziwiony, jak odpowiedziałam, że skoro chce, to możemy! Radość na twarzy dziecka - bezcenna!


Na łodzi była mniejsza łódź - ratunkowa, do której wsadziłyśmy dzieciaki, żeby się trochę pobawiły. Liny, supły i brud - to wszystko, czego do szczęścia potrzebują nasze dzieci :D


wtorek, 12 sierpnia 2014

110. Argyle - zasłużone wakacje

Na początku lipca wybraliśmy się z hostką i dzieciakami do Argyle, do jej taty. Cały tydzień bawiliśmy się wspaniale, każdy kolejny dzień przynosił masę wrażeń. Byliśmy na basenie, na spacerach, zobaczyliśmy kilka naprawdę uroczych miejsc... A dzieci bawiły się chyba najlepiej :). Mówiłam już, że ja też się zaliczam do dzieci? Bo z pewnością miałam tyle samo radochy, co i one :)




poniedziałek, 11 sierpnia 2014

109. Bo farby to niebezpieczna broń ;p

Któregoś dnia obudziłam się we wspaniałym wprost humorze i postanowiłam zrobić dzieciakom szalony dzień. Po wybraniu farb zrewidowałam plany i, w czasie ponad godzinnej drzemki Młodej, urządziłam z Młodym Szalony Dzień Malowania. Rozebrałam go do gatek, coby ładne ciuchy się nie ubrudziły i pozwoliłam robić z farbami co sobie tylko zamarzy, oprócz ich jedzenia i malowania nimi mebli. Postanowił pomalować siebie ;p


W ruch poszły plakatówki, wałki, pędzle, ręce, nogi, brzuch... No dosłownie wszystko :D. Potem przyszedł czas na malowanie buzi, bo znalazł farbki do twarzy. Wyglądał przy tym tak, jak mamusia nakładająca make up :D


Mieliśmy z tym mnóstwo zabawy, jeszcze więcej śmiechów i chichów i zwariowanych pomysłów na następne zabawy :D

niedziela, 10 sierpnia 2014

108. Hike na Cleabhaig beach

Pamiętacie, jak obiecałam wam kiedyś, że przejdę się do tej pięknej plaży za Huisinish i opowiem wam, jak tam jest? No więc poszłam :). Po całym tygodniu spędzonym na plaży z dziećmi, zapragnęłam choć jednego dnia tylko dla siebie. Spanie do dziesiątej, sama w namiocie, nikogo wokół. Tylko ja i przepiękne widoki. Oczywiście w związku z tym, że był to mój dzień wolny, zaczął padać deszcz, a meszki nawet w deszcz i wiatr jakimś cudem żarły mnie żywcem, ale widoki wynagrodziły mi wszelkie niewygody... Było ślisko, mokro, błotniście i kilka razy zgubiłam ścieżkę, ale kto by się przejmował?


Plaża jest przepiękna, ciągnie się przez co najmniej dwa kilometry, woda jest cudownie błękitna i płytka, piasek najpierw drobny, a potem ziarnisty... Plaża - marzenie. Jedynym minusem jest sama droga do niej. Bardzo stroma, w deszczu skały i kamienie były bardzo śliskie, a oznaczeń nie ma żadnych, więc czasami droga się rozwidla i jedna ścieżka prowadzi na plażę, a druga na sam brzeg klifów... Ale jest przepiękna i jak już zeszłam z trasy, byłam bardzo zadowolona, że mi się udało :)